Tatrzański Klasyk II - Słowackie Stawy


Góralu, czy Ci nie żal...
Mieć takie tereny, takie asfalty i nie jeździć tu na szosie ;)


Od czasu, kiedy Tour de Pologne, po długiej kampanii Dolnośląskiej (wszyscy chyba pamiętają katowanie do bólu słynnego Orlinka), zawitało na Podhale, zrobiło się tu małe eldorado dla szosowców z całego kraju. Jakość asfaltów poszła bardzo do przodu, lokalne pensjonaty coraz bardziej przystosowane są do przyjmowania kolarzy wraz ze swoimi rumakami, nawet lokalni kierowcy patrzą już na nas przychylniejszym okiem.

Ja jednak pamiętam te tereny z czasów jak jeszcze kolarze szosowi byli tu bardziej egzotyczni i wtedy najlepszym rozwiązaniem, by cieszyć się całkowicie z szosowania, był wypad na Słowację. Dlatego też, nawet teraz, gdy standardowo co roku odbywam urlop w Bukowinie Tatrzańskiej z rowerem, muszę zaliczyć jakiegoś fajnego tripa u naszych południowych sąsiadów – a możecie mi wierzyć warto tam pojechać...

Rok temu przejechałem i opisałem na blogu Tatrzański Klasyk, w tym sezonie postanowiłem zmodyfikować nieco trasę i tak powstał ten artykuł, czyli tytułowy Tatrzański Klasyk II – Słowackie Stawy.

Głodówka
Ruszam z Buńdowego Wierchu w Bukowinie Tatrzańskiej, piękny widok na Tatry budzi moje oczy, ciało jednak wciąż zaspane więc robię mocne espresso i wsuwam standardową owsiankę. W tym roku będzie łatwiej, bo mam kompana – Bartka od nas z Teamu – w duecie zawsze raźniej :)

Gdy wyjeżdżamy z naszej kwatery jest jeszcze wcześnie, wskazówki zegarka układają się na kombinacji 7:15, jest chłodno i rześko ale później ma być tylko lepiej. Poziom naszej motywacji i chęć odhaczenia kolejnej akcji życia jest tak wysoki jak Gerlach, pod którym przecież dziś będziemy.

Tatry Wysokie - widok z Bukowiny Tatrzańskiej
Na dzień dobry czeka nas niedługi, ale idealny na rozgrzanie zaspanych mięśni, podjazd na Głodówkę, tutaj każdy jedzie w swoim rozgrzewkowym tempem, mięśnie zaspane, w brzuchu przewraca się jeszcze owsianka i kawka – nie ma co szaleć ;)
Niewielka długość podjazdu powoduje, że bardzo szybko znajdujemy się już na szczycie, gdzie obowiązkowo robimy krótki postój na parę fotek – Głodówka to jedno z miejsc w naszych Tatrach, skąd rozpościera się genialna wręcz panorama gór.
Widoki z Głodówki
Na Głodówce
Następnie czeka nas szybki zjazd na Łysą Polanę, gdzie żegnamy się z Polską i witamy Słowację, powitanie, jak na naszych południowych sąsiadów przystało, sponsorowane jest przez podjazd – niedługi i całkiem przyjemny ale jednak podjazd ;)
W zasadzie powielamy tu trasę słynnego wyścigu amatorów – Tatry Tour, który jechaliśmy w sobotę i który konkretnie czuję w moich nogach (na kilometr przed metą dostałem bolesnych kurczy i teraz całe nogi mam „ponaciągane”). Każde przejście w klasyczną stójkę połączone jest z ukłuciem w kilku miejscach, ale takie coś nie może mnie przecież zatrzymać;)

Dalej trasa wiedzie krótkim zjazdem, a następnie pierwszym dłuższym podjazdem tego dnia na Sedlo Pod Prislopem. Nie jest to wymagająca góra ale bardzo się dłuży z uwagi na długą prostą już na samą przełęcz. Na górze nie ma wspaniałych widoków, w zasadzie nic nie ma, więc szybko udajemy się w dół do miejscowości Zdiar.

Teraz klasyczne kolarskie zamulanie po zmianach i raczej płaskie tereny, przejeżdżamy przez Tatrzańską Kotlinę, gdzie jest Jaskinia Bielanska i chwilę później skręcamy już na słynną Tatrzańską Magistralę, czyli elegancką drogę biegnącą równolegle wzdłuż Tatr Wysokich.

Teraz chyba najnudniejsza część dzisiejszej trasy, czyli praktycznie cały czas lekko w górę aż do Starego Smokowca, przejeżdżając przez Tatrzańską Łomnicę. Nic się tu ciekawego nie dzieje, warte uwagi jest tylko spojrzenie na majestatyczny szczyt Łomnicy, przez który cały czas przewalają się ciężkie chmury. 

Generalnie widok na Tatry po słowackiej stronie jest zgoła odmienny niż ten po naszej stronie. W Polsce mamy takie klasyczne przedgórze i górzyste Podhale, tutaj Tatry wyrastają nagle z zupełnie płaskiej kotliny tworząc fascynujący widok. Dodatkowo po słynnej wichurze w 2004 roku, którą Słowacy nazwali Wielką Kalamitą, zbocza gór są obdarte z lasów. Wszystko to tworzy niezwykle interesującą scenę, a dziś w sztuce dnia grałem ja oraz Bartek ;)

Nie przynudzając, sprawnie przejeżdżamy Stary Smokoviec i szybko dojeżdżamy do Tatrzańskiej Polianki, gdzie znajduje się nasz główny punkt treningu – podjazd na słynny Śląski Dom, czyli schronisko wysokogórskie położone nad Velickim Plesem.

Tatrzańska Magistrala przed Polianką
Nie idziemy jednak na łatwiznę i specjalnie zjeżdżamy do miejscowości Gierlachov aby nasz podjazd dnia miał nie 6,5, a 10,5 kilometra. Na dole stajemy w celach, nazwijmy to, fizjologicznych i zaczynamy podjazd kategorii HC na wspomniany Śląski Dom.
Ja celowo postanawiam jechać dość mocno i równo, tak by zaatakować KOMa na Stravie ;)
Początkowe kilometry prowadzą przez całkowicie odarty z lasu teren, przez co ciągle wieje mocno w twarz, w dodatku w oddali widać cel i to bardzo w oddali...
Trzymam swoje równe tempo i szybko dojeżdżam z powrotem do Polianki, stąd zaczyna się już konkretny podjazd, gdzie nachylenie przypomina alpejskie przełęcze i w zasadzie nie ma żadnego miejsca z wypłaszczeniem.
Za każdym razem gdy zaliczam ten podjazd zastanawiam się po co to robię ;) Ciągłe przepychanie, ani chwili wytchnienia, może kilka miejsc gdzie można rozkręcić większą kadencję. Na początku asfalt miód-malina, potem zaczyna się psuć, na jakieś 3 km do szczytu zamienia się w fatalną nawierzchnię, której nie można nazwać nawet szutrem, by na końcu zamienić się w wyśmienity asfaltowy dywanik.

Gładki asfalt w środkowej fazie podjazdu
Na podjeździe
Jeszcze kawałek i będzie szczyt
Końcówka podjazdu i znowu idealny podjazd
Wjeżdżam na ostatni fragment podjazdu, taki wyjazd z granicy górnego regla i wjazd w strefę kosodrzewiny. Jak na dłoni zaczyna być widoczne schronisko. Myślisz, że to już bardzo blisko, jednak jest to złudzenie identyczne z tym na finiszu wyścigu w TV, taki skrót kamery, okazuje się że do mety jeszcze cały ciężki kilometr.




Przy samym schronisku zasłużony odpoczynek, robienie zdjęć, podziwianie tego pięknego miejsca i strach przed zjazdem po tym fatalnym odcinku „asfaltu”. Miejscówka jest fascynująca, surowe skalne zbocza opadające do typowo górskiego stawu, w oddali wodospad i poczucie, że niedaleko czai się król Tatr - Gerlach. Pogoda dopisuje, widoki genialne, najchętniej siedzielibyśmy tam z godzinkę ale niestety nie ma takiej opcji i po serii zdjęć kierujemy się na dół.
Velicki relaks
Śląski Dom - niezbyt górskie schronisko w wyglądzie ;)

Zjazd przemilczę, wspomnę tylko, że rozcentrowało mi się koło, bo nie zauważyłem poprzecznej rynny odpływowej i w dodatku moje koło zostało „potrącone” przez wiewiórkę (na szczęście tylko się odbiła i uciekła w zarośla).

Na Tatrzańskiej Magistrali udajemy się w kierunku Szczyrbskiego Plesa, czyli tam, gdzie Rafał Majka wygrał etap Tour de Pologne w ubiegłym roku. Jest cały czas lekko pod górę i wieje masakrycznie mocno w twarz. Na całe szczęście jest nas dwóch i po zmianach jakoś udaje się to przetrwać psychicznie. Uroku dodają cudowne widoki na rozległą kotlinę po lewej i Tatry po prawej stronie.
Widok na Kotlinę
Jeszcze przed Szczyrbskim Plesie skręcamy w prawo i udajemy się na kolejny fajny podjazd tego dnia – Popradzkie Pleso. Na papierze wygląda bardzo fajnie, nachylenie raczej średnie z kilkoma mocniejszymi fragmentami, dobry asfalt i na końcu piękny górski staw. Czego chcieć więcej ? Z takim nastawieniem zaczynamy jazdę w górę. Dość szybko uświadamiamy sobie, że nie będzie wcale tak przyjemnie. I nie chodzi tu o nachylenie, czy nawierzchnię – te są faktycznie idealne, chodzi o turystów... Okazało się, że Popradzkie Pleso to trochę takie nasze Morskie Oko i na  podjeździe idą całe pielgrzymki. W dodatku idą jak święte krowy w Indiach, całą szerokością szosy, kompletnie nie zważając na krzyki „Uwaga”. Mówiąc krótko podjazd na Popradzkie Pleso przypominał nam slalom gigant i ciężko było tu trzymać jakieś konkretne równe tempo – taki trochę trening interwałów na podjeździe ;)
Popradzkie Pleso
Popradzkie Pleso
Schronisko nad Popradzkim Plesem
Natomiast sam staw jak zwykle bardzo malowniczy, błękit wody klasycznie kontrastuje z surowymi zboczami okolicznych szczytów. Znajduje się tu również schronisko górskie, które jednak nie wyróżnia się zbytnio architekturą. Ogólnie przyjemne miejsce ale jednak czuć tu już "komercję".

Tu też robimy trochę zdjęć, zjadamy kolejne batoniki, napełniamy bidony w strumyku i zaczynamy zjazd tą samą drogą – kolejny slalom gigant, jednak tym razem dużo bardziej niebezpieczny, bo na większych szybkościach...

Nad Popradzkim Plesem
Widokówka - Popradzkie Pleso
Na dole postanawiamy jeszcze odbić w prawo i odwiedzić Szczyrbskie Pleso, krótki acz treściwy podjazd prowadzi nas do tej miejscowości. Jedziemy do momentu, gdzie kończy się asfalt. Nie wiem czemu, ale przypomina mi to wszystko Karpacz. Chodnikami idą pielgrzymki turystów, jest do tego stopnia tłoczno, że nawet nie podjeżdżamy nad słynny staw, który nazywa się tak jak miejscowość. W ramach rekompensaty zatrzymujemy się trochę niżej – nad Nowym Szczerbskim Plesem, czyli mniejszym bratem słynnego stawu.

Nowe Szczyrbskie Pleso
W ten sposób zaliczamy jednego dnia trzy malownicze, tatrzańskie stawy położone na Słowacji. Trzeba przyznać, że Słowacy mieli gest, że wszędzie tam prowadzą asfalty i wszędzie tam można wjechać rowerem.
Teraz pozostaje wrócić do Bukowiny, czyli przed nami jakieś 65 kilometrów zamulania tą samą drogą, którą już jechaliśmy. Na szczęście początkowo pomaga nam wiatr i tempo w jakim dojeżdżamy do Smokowca, a następnie do Łomnicy jest imponujące.

Tu niestety niemiła niespodzianka, w moim tylnym kole zaczyna mocno schodzić powietrze, muszę się zatrzymać na wymianę uszkodzonej dętki. Okazuje się, że w zapasie jest walnięty wentyl i moja pompka generalnie nie ogarnia sprawy. Męczymy się tam bardzo długo, w końcu udaje się jakoś to ogarnąć i możemy jechać dalej.

Najdłuższy pit-stop ever
Nogi już mocno zmęczone, głowa w zasadzie też, brzuch zaczyna przypominać, że same batony i żele to nie jest to co lubi najbardziej. W dodatku zapasy wody kurczą się bardzo szybko.
Czuję zbliżającą się bombę ale jakoś udaje się całkiem sprawnie dokręcić do końca, resztkami sił przejeżdżając Sedlo Pod Prislopem i Głodówkę od drugiej strony.
Przed Głodówką
Po prawie sześciu godzinach w siodle wracamy do Bukowiny, robi się chłodno, wychładza intensywny wiatr, chyba idealny moment na zakończenie treningu.
Kolejna szosowa przygoda życia odhaczona, teraz pora planować kolejne :)

To już jest koniec...

Fajne ściganie w Szklarskiej Porębie

Jakiś czas temu pisałem o wyścigu organizowanym w Szklarskiej Porębie - Klasyku Szklarskim. Wyścig przeszedł już do historii, a że brałem w nim udział to postanowiłem skrobnąć parę zdań o całej imprezie.


Nie wiedziałem za bardzo czego się spodziewać i jak się nastrajać na ten wyścig (nie licząc oczywiście nastawienia na walkę, bo to musi być zawsze), niby góry, a jednak z profilu wynikało, że nie będzie żadnych trudnych podjazdów i może być szybko. W dodatku meta po zjeździe nie stawiała mnie na dobrej pozycji.
Zakręt Śmierci
Przyznam, że trochę czasu straciłem oglądając dokładnie profil wysokościowy i sprawdzając poszczególne miejsca na Street View oraz segmenty na Stravie. Chciałem powalczyć, a z uwagi na "dziwną" końcówkę trzeba było dobrać odpowiednią taktykę. Jak to wyszło w praniu ? Całkiem nieźle, ale może od początku.

W niedzielę rano przyjazd do Szklarskiej i już widać wszędzie masę kolarzy, odbywał się tu słynny Bike Week, więc nie mogło być inaczej. O dziwo nie było problemów z miejscem na parkingu (ale też nie przyjechałem na ostatnią chwilę).
Szybkie załatwianie formalności, przebranie się, uszykowanie roweru i już lecę na rozgrzewkę. Spotykam kilku znajomych, a czas mija tak szybko że w zasadzie po chwili już stoję w sektorze startowym i czekam na start. Okazuje się, że na początku jest start honorowy przez miasto i dopiero pod stadionem ruszamy startem ostrym, dodatkowo organizator decyduje się na start w kategoriach wiekowych (z uwagi na dużą ilość kolarzy). Decyzja moim zdaniem dobra, aczkolwiek nie ma wtedy za bardzo sensu robić już klasyfikacji OPEN.


Nie mija chwila i już ruszamy spod stadionu, na dzień dobry dość ostry ale krótki podjazd na Zakręt Śmierci. Idzie od razu mocne tempo, bardzo szybko zaczynamy mijać ludzi z M2, na szczycie z naszej kategorii jesteśmy w czterech - to już miałem jakieś rozeznanie z kim przyjdzie mi dziś walczyć ;)

Przed nami dłuuugi zjazd aż do Świeradowa Zdroju, jak się można było spodziewać wszystkie małe grupki łączą się w całość, w pewnej chwili z przodu widzimy już pierwszą grupę w M2 ale tak jakoś wyszło, że odpuszczamy nie chcąc się z nimi połączyć (nie wiedzieliśmy, że będzie klasyfikacja OPEN :P

Kolejne z Zakrętu Śmierci (fot. Kasia Lorenc)
Za Świeradowem wjeżdżamy na rundę, tutaj zgodnie z moimi przewidywaniami kilka osób próbuje skoków ale układ trasy nie za bardzo pozwala na jakiekolwiek samotne akcje, wszystko jest kasowane, a podjazdy są na tyle krótkie że ciężko zrobić większą przewagę czy pourywać znaczną część grupy. Tą część jadę w miarę spokojnie trzymając się z przodu grupki (póki co, założona przeze mnie, taktyka realizowana jest w stu procentach).

Cała runda mija bardzo szybko, warto tutaj wspomnieć, że jest dość malowniczo, ładne asfalty w połączeniu z widokami na Góry Izerskie tworzą idealną mieszankę do ścigania.

Przed nami ostatnie, decydujące o losach wyścigu, kilometry. W naszej sporej grupie już widać, że każdy ma w głowie te same myśli. Pilnuję osób, które uważam za groźne i jadę oczywiście z przodu. Zaczyna się długi ale bardzo spokojny, jeśli chodzi o nachylenie, podjazd. To co w drugą stronę szybko zjechaliśmy, teraz trzeba było podjechać.

Najpierw robię małą akcję zaczepną żeby zobaczyć kto zareaguje, dwie osoby dołączają ale z tyłu tempo jest na tyle duże że warto jeszcze poczekać.
Kiedy już droga idzie tylko w górę tempo się zwiększa, atakuje dwóch zawodników, nie wiem czemu ale nie siadam im na koło, słabszy moment, chwila zawahania i w ten sposób dwójka odjeżdża.
Zaczynam zwiększać tempo ale nikt nie chce za bardzo współpracować, jak tylko schodzę ze zmiany tempo siada.
Postanawiam nie kalkulować i pojechać bardzo mocno na czele grupy, jak dowiozę na szczyt sporą grupkę jestem przegrany ale jak nie spróbuję to też nic mi to nie da, bo na zjeździe mocny nie będę.

Ucieczka z Gracjanem Krzemińskim (fot. Kasia Lorenc)
W ten sposób zrzucam dwie zębatki niżej na kasecie, wychodzę na czoło i nadaję mocne tempo, z każdym kilometrem widzę, że grupa się mocno naciąga i z tyłu zawodnicy mają problemy. Dokręcam jeszcze mocniej i po chwili widzę, że na kole siedzi już tylko Gracjan Krzemiński z Mitsubishi Materials, To podziałało jak woda na młyn, jeszcze zwiększam tempo, nie patrze na puls i kontynuujemy z Gracjanem odjazd. Cel jest jeden - zrobić jak największą przewagę przed bardzo długim wypłaszczeniem, gdzie dużej grupie łatwiej będzie nas gonić.
Z przodu widać uciekającą dwójkę, która kręci naszym tempem (szkoda, że mnie tam nie ma :/

Na wypłaszczeniu zgodnie współpracujemy z Gracjanem dając mocne zmiany, z tyłu powoli widać grupę wygłodniałych wilków, która chce nas dojść i dobić. Jadę na 100 procent, nie ma co kalkulować, droga ciągnie się w nieskończoność. W głowie tylko nadzieja, że za kolejnym zakrętem będzie już słynny Zakręt Śmierci i zjazd do mety. Dawno już żadna szosa mi się tak nie dłużyła ;)

Udaje się, jesteśmy na szczycie, pracowałem tak mocno, że niestety na zakręcie nie jestem w stanie odpowiedzieć na spodziewany atak Gracjana. Zjeżdżamy w dół, między nami jakieś 50 metrów różnicy, dawno już się tak nie zaginałem na zjeździe ale wiedziałem, że tylko tak dowiozę czwarte miejsce. Puls szaleje, licznik też ale ostatecznie wjeżdżam na metę usytuowaną na stadionie na czwartym miejscu tracąc 8 sekund do pudła.
Jestem zadowolony ale i trochę zły, że odpuściłem wcześniejszy odjazd dwójki zawodników, bo wiem, że spokojnie mogłem się z nimi zabrać.


Podsumowując - bardzo udany występ na bardzo fajnym i szybkim wyścigu. Miał to być raczej start treningowy, bo ważniejsze cele wciąż przede mną ale oczywiście chciałem powalczyć. Udało się zrobić szerokie podium i to cieszy, zabrakło mi jakiegoś fajnego, ostrzejszego podjazdu ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma ;)
Meta na zjeździe to pomysł raczej średni (szczególnie tak usytuowana jak w niedzielę) ale wiem od organizatora, że miało być zupełnie inaczej, a taką sytuację wymusiły remonty dróg. Za rok powinno być już zatem lepiej ;)

Całą imprezę oceniam bardzo dobrze, nie było problemów z zabezpieczeniem. Fajna, szybka trasa po dobrych asfaltach i ze świetnymi widokami. Jeden mały zgrzyt był w Świeradowie, gdzie przed naszą grupę nagle zza zakrętu wyjechało auto. Z uwagi na start grupami wiekowymi samochód zabezpieczając wyścig jechał tylko przed grupą M2.


Do zobaczenia za rok !

Piekło Południa

Kalendarz World Tour ma swoje słynne "Piekło Północy", czyli wyścig Paryż-Roubaix. Kalendarz amatorski w naszym kraju też już chyba ma swoje piekiełko, po tegorocznej edycji Pętli Beskidzkiej z cyklu Dobre Sklepy Rowerowe Road Maraton, chyba z czystym sumieniem mogę ochrzcić go mianem "Piekła Południa".
fot. Katarzyna Bańka
Zapytacie dlaczego piekło ? Ten kto był, zgodzi się pewnie ze mną w stu procentach, absolutnie hardcorowa trasa przypominając MTB na szosie (nie pod względem asfaltów - te były wyśmienite, ale pod względem profilu), co roku totalny upał, do tego bardzo mocna obsada zawodników.

Nie inaczej było w tym roku, prognozy pogody mówiły jasno, że w tym roku wyjątku nie będzie i wszyscy zgodnie będą smażyć się w piekiełku. Na Maratonie "zabijał "w tym upale dystans, na wyścigu po rundach przechodzenie z szybkich zjazdów w ścianki, co dobijało nasze mięśnie.

fot. Barbara Dominiak
Tak czy inaczej na starcie stanęło wielu zmotywowanych zawodników, wśród nich ja - mający ogromne problemy kiedy słupek rtęci pojawia się w okolicy 30 stopni. Nie będę się tu rozpisywał o mojej jeździe, napiszę krótko - Pętli w tym roku nie odczarowałem, dobił mnie mega kurcz po wewnętrznej stronie uda, na tyle skuteczny że prawie 10 minut leżałem sobie w trawie na poboczu ;) Potem postanowiłem zejść z trasy, bo jazda z takim mięśniem to już lekka głupota, a dzień później była przecież czasówka.

Z kronikarskiego obowiązku napiszę, że na krótkim dystansie najlepsi w OPEN okazali się Piotr Tomana oraz  Aleksandra Misterska, natomiast na Maratonie - Marcin Korzeniowski oraz Izabela Sikora.

fot. Katarzyna Bańka
To był bardzo ciężki dzień, po którym chyba wszyscy na mecie mieli serdecznie dość, a zimne piwko wieczorem urastało do roli cudownego lekarstwa ;)

Dzień później, aby kolarze amatorzy mogli poczuć dodatkową dawkę bólu, Wiesiek Legierski zorganizował czasówkę górską typu uphill, roboczo nazwaną przeze mnie "Na Zameczek".
Niby tylko 2,3 km, niby tylko niecałe 200 metrów przewyższenia, ale pojechane na absolutnego maksa potrafi baaaardzo zaboleć.

fot. Barbara Dominiak
Po nieudanej dla mnie sobocie postanowiłem dać z siebie totalnie wszystko na starcie czasówki i to udało mi się zrealizować w 110 procentach. Od startu do mety jechałem jak w transie, dość długo dochodząc do siebie na mecie. Opłaciło się, własny rekord tego podjazdu pobiłem o jakieś 30 sekund, co starczyło na 2 miejsce OPEN :)
Pierwszy był po raz kolejny Piotr Tomana, trzeci - Marek Wojnarowski. Wśród Pań najlepszy czas wykręciły natomiast, w kolejności na podium - Aleksandra Misterska, Katarzyna Polakowska oraz Joanna Szklanny.

Czasówka "Na Zameczek" - podium kat B i podium OPEN jednocześnie
To był weekend, który na długo pozostanie w pamięci kolarzy amatorów, ale tak jest w zasadzie co roku. Pętlę Beskidzką wspomina się z wypiekami na twarzy, ciężko to zrozumieć ale wyścig, który zabiera z Ciebie wszystko co się da, działa jak magnes i po roku wracasz, po raz kolejny walcząc z trasą, przeciwnikami i upałem - taka kolej rzeczy, że w lipcu po prostu trzeba odwiedzić Wisłę ;)

I to, że na mecie mówisz sobie "nigdy więcej" nie ma tu żadnego znaczenia ;)