Trofea z wyścigów, czyli co można wygrać w World Tour

Każdy kto bawi się w ściganie i chce jak najczęściej wygrywać wyścigi ma też styczność z trofeami. Raz lepsze, raz gorsze, raz chcielibyśmy postawić to na środku pokoju, a raz schować głęboko do szafy żeby nikt nie widział. W zasadzie wszystko zależy od organizatora wyścigu.

źródło: http://thechronicleherald.ca
Każdy zawodowy wyścig ma jakąś swoją historię do której należą też oryginalne trofea. Nie spotkałem się jeszcze z artykułem, który by te wszystkie statuetki i pucharki jakoś fajnie przedstawił więc sam podjąłem się tego tematu.
Oczywiście nie każdy organizator staje na wysokości zadania, dobrym przykładem będzie tu np. Tour de Romandie ze swoim paskudnym pucharkiem... Celowo przedstawiłem go na końcu.
Na szczęście większość wyścigów jest oryginalna i naprawdę pod tym względem mamy cały wachlarz ciekawych rozwiązań.

No to zaczynamy, po kolei przedstawię wyścigi i te trofea które moim zdaniem zasługują na wyróżnienie, z reguły są to nagrody za pierwsze miejsce w generalce, ale również takie za zwycięstwa w osobnych klasyfikacjach, a nawet tylko na etapach.

1. Giro Italia
To jest mój absolutny numer jeden, o tej prestiżowej statuetce marzy chyba każdy kolarz, mieć takie coś u siebie w domu to po prostu coś pięknego :)


2. Tour de France
Jak wypada nagroda na Wielkiej Pętli w porównaniu do Giro ? Moim zdaniem raczej słabo, ale nie ma tragedii.

źródło: www.ctvnews.ca
3. Vuelta Espana
Zostańmy już przy Grand Tourach, puchar za ostatni z trzy-tygodniówek wygląda tak jak poniżej, ocenę pozostawiam Wam...


4. Paris-Roubaix
Chyba najbardziej oryginalne trofeum za wyścig klasyczny, oddaje całkowicie charakter ścigania.
źródło: http://i.telegraph.co.uk
5. Ronde van Vlaanderen / Tour des Flandres
Zostajemy przy brukach, organizatorzy z Flandrii również nie chcą być gorsi i na swoim wyścigu nagradzają kolarzy oryginalnymi rzeźbami:

źródło: http://static.guim.co.uk/
6. Tirreno - Adriatico
Włosi po raz kolejny udowadniają, że w kwestii trofeów sportowych mają doskonały gust:
źródło: http://cdn.media.cyclingnews.com/
7. Milano - San Remo
Dopiero co zakończona La Primavera co roku zmienia swoje statuetki, na zdjęciu przykłady z ostatnich kilku lat:
źródło: http://sicycle.files.wordpress.com
8. E3 Harelbeke
Kolejne trofeum będące w zasadzie całkiem ciekawą rzeźbą:
źródło: http://cdn.media.cyclingnews.com
9. Amstel Gold Race
Podobną drogą poszli organizatorzy "piwnego wyścigu":
źródło: http://www.cyclingfans.net
10. La Fleche Walonne
Słynna Walońska Strzała też ma swoje oryginalne trofeum:
źródło: http://bikesandbidons.files.wordpress.com
11. Liege - Bastogne - Liege
Kolejny z najbardziej prestiżowych klasyków nie może się pochwalić czymś niezwykłym:

12. Classica San Sebastian
Trzeba przyznać statuetka bardzo oryginalna, a jeszcze większe wrażenie robi ciekawe nakrycie głowy:

13. Vuelta Ciclista al Pais Vasco
Pozostańmy w typowo hiszpańskich klimatach ;)
źródło: http://www.grassyknolltv.com
14. Volta Ciclista a Catalunya
Znowu Hiszpania, ale trochę odchodzimy od wcześniejszego trendu:

15. Tour de Pologne
Pora odwiedzić nasz rodzimy wyścig, nie są to nagrody za pierwsze miejsce ale nie sposób pominąć takich zdjęć:


16. Tour Of Britain
Na wyspach również dbają o to, aby statuetka zapadała na dłużej w pamięć:
źródło: http://i.dailymail.co.uk
17. Eneco Tour
Kolejne bardzo ciekawe trofeum - małe dzieło sztuki:
źródło: http://www.theroaddiaries.com
18. Santos Tour Down Under
W kraju kangurów organizator wychodzi z założenia, że wielkość ma znaczenie ;)
źródło: http://cdn3.media.cyclingnews.futurecdn.net
19. Strade Bianche
Najmilsze naszemu sercu trofeum, bo należy do Michała Kwiatkowskiego :)
źródło: http://cdn.media.cyclingnews.com
20. Tour Of California
Kolejną, niezwykle oryginalną statuetkę można zobaczyć za Oceanem:
źródło: http://cdn.media.cyclingnews.com
21. Tour de Suisse
Wyścig dookoła Szwajcarii ma dość pospolite trofeum, co nie znaczy że jest mało chętnych żeby je zdobyć ;)
źródło: http://www.grassyknolltv.com
22. Gent - Wevelgem
Szału nie ma, ale nie jest też tragicznie ;)
źródło: http://cdn.media.cyclingnews.com
23. Tour de Romandie
Na sam koniec, wspomniana na początku tekstu, "wisienka na torcie" - prawda że organizator dał czadu ?
źródło: http://static.guim.co.uk

To by było na tyle, to które trofeum najbardziej się Wam podoba ?

Ridley Helium „Red Arrow”, czyli belgijski charakter na szosie


W tym roku zrobiłem to co każdy szosowiec kocha robić najbardziej poza jazdą, kupiłem nowy rower :) Oczywiście kiedy już od sprzętu wymaga się najlepszego, a tak jest w moim przypadku, to musiał być to zakup przemyślany i każdy szczegół musiał być dograny.
Dlatego też, na wyborze spędziłem praktycznie całą jesień przeszukując najdalsze zakamarki internetu, czytając wszelkie testy, porównania itp.

Priorytet był bardzo prosty, rower musiał być lekki, sztywny i niezawodny, w końcu to w górach ścigam się najczęściej. Decyzję zmieniałem wielokrotnie aż wreszcie wybór padł na Ridleya Helium z najnowszej kolekcji na 2014. Pierwotnie odrzucałem ten model ale kiedy zobaczyłem go w czerwonym malowaniu po prostu się zakochałem. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zaczął wprowadzać zmian w specyfikacji producenta i tym sposobem w zasadzie z kupionego setu pozostała tylko rama i korba ;)
W wyborze bardzo pomógł mi Andrzej z Bike4Race, gdzie ostatecznie dokonałem zakupu sprzętu.


Tak czy inaczej, przyszła pora na zamieszczenie obszernego testu zgodnie z obietnicą. Sprzęt testowałem w słonecznej Chorwacji, dzięki czemu ozdabiają go, moim skromnym zdaniem, świetne zdjęcia. Warunki do testów były idealne, od gładkich asfaltów, sztywnych i krótkich podjazdów, bardzo wietrznych nadmorskich terenów, aż po prawdziwe góry z 30-kilometrowymi podjazdami i zjazdami po asfalcie bardziej przypominający nasz krajowy. Generalnie było więc wszystko i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Ridley został przetestowany kompleksowo.

Rama

Na początek trzeba opisać serce całego roweru, czyli ramę. Już na pierwszy rzut oka widać tu świetną belgijską robotę, czerwone malowanie moim zdaniem jest po prostu piękne, dbałość o szczegóły na najwyższym poziomie. No ale wygląd nie jest najważniejszy…
W pełni karbonowa rama według zapewnień producenta waży jedyne 880 gram, jest to odpowiednik topowej ramy Helium SL ważącej 780 gram, geometria jest tutaj identyczna, różnią się tylko zastosowane włókna karbonowe i stąd różnica w wadze.

Rama należy do kolekcji nazwanej "stiffness to weight" i ta nazwa oddaje w zasadzie idealnie charakter tego sprzętu. 
Rama jest bardzo sztywna i czuć to podczas jazdy, naklejka „tested on pave” czyli „testowane na brukach” udowadnia, że jest też bardzo wytrzymała, ale o tym będę się mógł przekonać z czasem. Mam wrażenie, że lepiej tłumi drgania niż mój dotychczasowy Giant i na zjazdach zachowuje się pewniej. Podczas nagłych zrywów pod górę czuć, że nie marnuje się żaden wypracowany wat mocy. Przyspieszenia są bardzo gwałtowne i szybkie, pozostaje tylko potem utrzymać prędkość i można skutecznie uciekać z peletonu.

Producent zastosował klasyczną średnicę sztycy, czyli 27,2 mm, która bardzo ładnie komponuje się z ultracienkimi tylnymi widełkami.
Na deser warto dodać, że Ridley idzie z duchem czasu i cały frameset jest dostosowany zarówno do mechanicznych grup osprzętu, jak i do ich elektronicznych odpowiedników.

Pozostaje już tylko zamieścić geometrię ramy, która oczywiście ma charakter sportowy:

Osprzęt

Generalnie rower zakupiłem na pełnej, 11-rzędowej Ultegrze 6800 ale o niej wypowiedzieć się nie mogę, ponieważ od razu podjąłem decyzję o zmianie na 10-rzędowego Srama Force. Nie wiem jak się sprawuje nowa Ultegra, ale porównując Srama do mojej starej wersji 6600 można się tylko rozpływać z zachwytu. Wszystko pracuje jak w zegarku, a regulacja jest bardzo prosta i przyjemna. Trzeba się przyzwyczaić do specyficznego zmieniania przełożeń ale w zasadzie wystarczyło kilka treningów i już wszystko było bardzo intuicyjne. 


Warto dodać, że Force przerzuca również tylne przełożenia bez żadnego problemu podczas mocnej jazdy „w korbach”. Klamkomanetki bardzo dobrze leżą w dłoni, są mniejsze niż Shimano i moim zdaniem bardziej ergonomiczne.
Hamulce pracują idealnie, w połączeniu z klockami Swissstopa tworzą zgrany i bardzo pewny duet nawet podczas bardzo szybkich i krętych zjazdów.
Z uwagi na wagę i ceny, jeśli chodzi o kasetę zostałem mimo wszystko przy Ultegrze 6700 oraz łańcuchu Dura Ace 7900.

Komponenty

W zestawie były komponenty 4ZA, czyli specjalnej marki Ridleya. Tutaj dokonałem prawdziwej rewolucji i praktycznie stworzyłem swoją własną specyfikację.
Sztyca USE1 Aero Carbon, przełożona z Gianta, po pierwsze ma bardzo fajny wygląd aero, po drugie jest bardzo lekka (jedynie 168 gram).


Kierownica – tu również pozostałość po Giancie, ale za to jaka pozostałość – karbonowa 3T Ergonova Team, która jak dla mnie jest prawdziwym mercedesem wśród kierownic, jest sztywna, bardzo lekka (198 gram), ma świetny ergonomiczny chwyt, jest dostosowana do nakładek czasowych i na deser – bardzo dobrze tłumi drgania i wybiera nierówności (czuć to przede wszystkim przy jeździe po bruku w górnym chwycie).
Mostek 4ZA Cirrus Pro, czyli topowy aluminiowy mostek marki Ridleya, ważący 111 gram w rozmiarze 100mm. Jest bardzo sztywny i tworzy z kierownicą 3T idealny duet.


Siodełko Fizik Arione Kium, napiszę krótko - sprawdzonych siodeł raczej się nie zmienia więc póki co mój tyłek pozostaje wierny temu modelowi ;)
Pedały Xpedo R-Force Thrust Mag Ti, bardzo lekkie, bo ważące razem jedynie 190 gram, dodatkowo swoją ceną pobijają popularne Looki. Na razie nie mogę o nich powiedzieć złego słowa, moim skromnym zdaniem są lepsze niż moje poprzednie Look Classic i chodzi mi głównie o łatwość szybkiego wpięcia butów.

Koła

Na razie testowałem rower na ciężkich, składanych kołach treningowych z powertapem oraz na karbonowych Eastonach Tempest II Carbone, które przeznaczam na wyścigi płaskie i pagórkowate. Już wkrótce będę miał leciutkie, składane, aluminiowe koła na szytki, które będą mi mam nadzieje godnie służyły na górskich wyścigach - jak tylko się pojawią i trochę na nich pojeżdżę wrzucę osobny test.
W zestawie dostałem Fulcrumy Racing Quattro – fajne koła, ale dla mnie za ciężkie więc od razu poszły na sprzedaż.

Korba

Tutaj prawdziwa wisienka na torcie, bowiem z rowerem dostałem korbę Rotor 3DF 52/36 wraz z suportem Rotor PF30. Mało, że korba wygląda wprost obłędnie i idealnie komponuje się z całym rowerem to jeszcze jest mega sztywna i lekka. Rozpoczynając ataki na podjazdach czułem tą sztywność i brak marnowania jakiejkolwiek energii wrzucanej w napęd.


Suport jest bardzo udaną odpowiedzią na krytykowany za małą trwałość, popularny BB30. Tutaj łożyska są odpowiednio uszczelnione więc największy kłopot został w dość prosty sposób rozwiązany. Warto też wspomnieć o rozmiarze tarcz, pierwszy raz miałem okazję jeździć na zestawie 52/36 i już na inny raczej nie wsiądę. Jest to idealny kompromis między korbami 53/39, a 50/34, który pozwala zestawić ją z, idealnie zestopniowaną dla mnie, kasetą 11-25 lub 11-26.

Dodatki:

Te nie są już tak ważne, ale dodają rowerowi charakter więc nie sposób o nich wspomnieć:
Owijka 4ZA Cirrus, lekka owijka, pewny i wygodny chwyt, dodatkowo ładnie tłumi drgania, bo jest dość gruba.
Koszyki Elite Sior Mio, idealnie komponują się z całością, trzymają pewnie bidony i nie ma problemów z ich wyciąganiem. Prawdziwy test przejdą jednak na brukowanych zjazdach Równicy, ale to dopiero w maju.

Jazda

Tak jak wspominałem wcześniej, rower prowadzi się wyśmienicie w zasadzie w każdych warunkach. Na dobrych kołach z szytkami i po gładkim asfalcie Ridley leci jak strzała, dlatego ochrzciłem go jako „Red Arrow”.
Na podjazdach czuć lekkość i sztywność, ciekaw jestem odczuć na jeszcze lżejszych kołach, ale o tym przekonam się za jakiś czas.


Na zjazdach daje poczucie pewności, wchodzenie w zakręty na dobrych gumach jest pewne, mocne dohamowania również nie stwarzają żadnych problemów (troszkę gorzej jest na karbonowych obręczach ale tu duże znaczenie mają same klocki).
Jazda po nierównym asfalcie jest o dziwo dość komfortowa jak na rower szosowy, w pełni karbonowa rama oraz kierownica z owijką robią swoje.


Podsumowanie

Z pewnością mogę ten rower polecić każdemu kto ceni sobie walory sportowe sprzętu. To nie jest rower na niedzielne przejażdżki tylko konkretny sprzęt do ścigania. Mam nadzieję, że pozwoli mi wygrać nie jeden wyścig udowadniając, że świetnie się uzupełniamy :P
Zapewne interesuje Was ostateczna waga całości, podam ją jak już będę miał moje koła startowe, nie mam też obecnie pod ręką wagi która nadawałaby się do zważenia roweru.

Na koniec chciałem podziękować firmie Bike4Race, a w zasadzie jej właścicielowi – Andrzejowi Wróblewskiemu za cierpliwość i ogromną pomoc w doborze i serwisie sprzętu. Robienie interesów z tym Panem to czysta przyjemność, a ja byłem dość wymagający jeśli chodzi o dostosowanie sprzętu pod siebie ;)

I na deser obowiązkowo dokładna specyfikacja:

Rama: Ridley Helium (kolor 1419B) Carbon HMF 30/24T
Widelec: 4ZA Helium (kolor 1419B) Carbon
Stery: FSA 1 1/8 x 1 1/4
Środek suportu: Rotor PF30
Korba: Rotor 3DF 52/36
Klamkomanetki: Sram Force 2013
Przednia przerzutka: Sram Force 2013
Tylna przerzutka: Sram Force 2013
Kaseta: Shimano Ultegra 6700 11-25
Łańcuch: Shimano Dura Ace 7900
Hamulce: Sram Force 2013
Koła: Easton Tempest II Carbone
Szytka przód: Continental Sprinter Gatorskin
Szytka tył: Tufo Hi-Composite Carbon 
Kierownica: 3T Ergonova Team
Owijka: 4ZA Cirrus
Mostek: 4ZA Cirrus Pro
Siodło: Fizik Arione Kium
Wspornik siodła: USE1 Aero Carbon
Pedały: Xpedo R-Force Thrust Mag Ti
Koszyki: Elite Sior Mio


Sportsbalm, czyli słów kilka o maściach sportowych z Holandii

Dzięki uprzejmości firmy Radello Sport, miałem okazje dokładnie przetestować maści sportowe firmy Sportsbalm. Do tematu podszedłem bardzo konkretnie, testowanie najpierw w zimowych warunkach, potem w ciepłej Chorwacji pozwoliło wyrobić sobie zdanie na ich temat i teraz przyszedł czas żeby się tym wszystkim z Wami podzielić. 


Na wstępie powiem, że do wszelkich maści byłem nastawiony raczej sceptycznie, nigdy za bardzo nie używałem żadnych mazideł, jedynie popularny Ben-Gay na rozgrzanie mięśni, czy Sudocrem na powstałe otarcia itp. To co niewątpliwie działało na korzyść to fakt, iż z maści tych korzystają ekipy zawodowe, w tym np. słynny Saxo Bank.

Producent ma w swojej ofercie cztery serie produktów:

  1. Czerwona (Performance Warming Series) – maści rozgrzewające
  2. Żółta (Performance Series) – olejki energetyzujące
  3. Niebieska (Protection Series) – maści przeciw otarciom
  4. Zielona (Recovery Series) – maści wspomagające regenerację

Poniżej, pokrótce opisane moje odczucia i przemyślenia ze stosowania tych produktów.

Seria Performance Warming

Całą zabawę w testowanie zacząłem jak jeszcze było zimno za oknem, na pierwszy ogień oczywiście poszła czerwona seria maści rozgrzewających. Do dyspozycji dostałem trzy produkty:
- mild muscle gel na temperatury 10-18 stopni
- medium muscle balm na temperatury 5-10 stopni
- hot muscle balm na temperatury poniżej 5 stopni

Generalnie zakres temperatur przedstawiony przez producenta jest bliski moim własnym odczuciom ale jednak nie w stu procentach.
Hot Muscle jest bardzo mocny, krem konkretnie rozgrzewa i długo trzyma ciepło, na ujemne temperatury jak znalazł. Jednak jak na zewnątrz robi się już cieplej i wychodzi słońce to pojawia się już uczucie pieczenia skóry – jednym słowem trzeba uważać i stosować faktycznie tylko zimą.

Kolejne dwa produkty czyli medium i mild można stosować równocześnie. Np. w Chorwacji kiedy było kilkanaście stopni maść medium stosowałem na kolana i stawy, a mild na mięśnie i taki zestaw sprawdzał się idealnie. Kiedy wychodziło słońce mięśnie nie piekły i były cały czas dobrze rozgrzane.
Maścią mild można również smarować z powodzeniem stopy, spróbowałem to zrobić z wersjami mocniejszymi i niestety piekło, szczególnie po treningu podczas ciepłego prysznica.

To co jest dość istotne to sposób działania tych produktów, generalnie kiedy używałem wspomnianego Ben-Gaya to efekt był natychmiastowy i po prostu czuło się bardzo mocne rozgrzanie mięśni krótko po posmarowaniu. Tu jest inaczej, musi minąć minimum te 15 minut żeby maści zaczęły działać i nie rozgrzewają tak mocno mięśni. Na początku myślałem, że są wobec tego słabe ale potem doszedłem do wniosku, że tak ma w zasadzie być. Mięśnie powinny być na tyle rozgrzane żeby bez problemu można było rozpocząć wysiłek fizyczny, nie musi nas nic mocno piec i szczypać żeby było OK. W ten sposób początkowy minus zamienił się na plus :)

Kiedy wjeżdżałem na Sveti Jure w Chorwacji, czyli 30 kilometrowy podjazd, gdzie na początku temperatura wynosiła około 18 stopni, a na szczycie 0  -maści zdały egzamin na piątkę. Po długim i ciężkim zjeździe mięśnie były wciąż rozgrzane i z powodzeniem mogłem normalnie kontynuować trening.

Moja ocena: 4/5

Seria performance

Tutaj miałem do dyspozycji tylko olejek startowy, czyli Muscle Energize Oil. Jako, że producent zaleca jego stosowanie w temperaturach powyżej 18 stopni nie miałem zbyt wielu okazji na testowanie. Trzy razy w Chorwacji gdy świeciło mocne słońce spróbowałem i na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że ma bardzo płynną konsystencję i genialnie pachnie. Co ważne, nie jest klejący więc nie łapie brudu z drogi na nasze nogi.
Póki co muszę jeszcze go bardziej przetestować żeby więcej napisać dlatego z oceną na razie się wstrzymam. Póki co odczucia pozytywne.

Seria Protection

Jak dla mnie okręt flagowy całej kolekcji. W Chorwacji treningi często trwały po około 5-6 godzin więc warunki do testowania produktów przeciwko otarciom były idealne. Smarowanie skóry balsamem przed każdym treningiem skutecznie chroniło przed wszelkimi niepożądanymi zmianami skórnymi.

Niestety już drugiego dnia nabawiłem się paskudnego otarcia w miejscu, w którym bym się tego nie spodziewał i którego niczym nie posmarowałem. Ostatecznie zrobiła mi się tam mała otwarta ranka, z którą jeżdżenie byłoby katorgą gdyby nie maści Sportsbalm.

Generalnie zarówno krem jak i balsam można stosować podczas treningu, krem jest przeznaczony gdy już coś niedobrego zaczyna dziać się ze skórą i ma bardziej „apteczny” skład, balsam jest przeznaczony do standardowego, codziennego stosowania.
Moim zdaniem balsam jest lepszy, krem dość szybko się wchłania, natomiast balsam ze swoją konsystencją podobną do wazeliny tworzy na skórze warstwę ochronną, która utrzymywała się nawet po 6 godzinnych treningach.

W momencie kiedy zrobiło mi się to paskudne otarcie, najpierw przed treningiem smarowałem to delikatnie kremem i na to dawałem grubą warstwę balsamu – zdawało to egzamin wyśmienicie.
Dodatkowo po posmarowaniu pachwin balsamem pojawia się uczucie przyjemnego chłodu – latem to będzie zdecydowanie kolejny duży plus.

Produkty z tej serii mogę polecić z czystym sumieniem każdemu kto chociaż raz miał problemy ze skórą w miejscu kontaktu z siodełkiem i zna zjawisko bolesnych otarć lub innych nieprzyjemnych zmian skórnych.

Moja ocena: 5/5

Seria Recovery

Czyli produkty przeznaczone do szeroko pojętej regeneracji. Generalnie używałem i testowałem głównie produkt Muscle Repair Lotion, który stosuje się bezpośrednio po treningu smarując mięśnie nóg, poprzedzając całą czynność oczywiście prysznicem.
Uczucie jest świetne, na całych nogach czuć przyjemny chłód dzięki czemu można się natychmiast zrelaksować. Na zgrupowaniu, po treningach wszyscy smarowali tym mięśnie, po czym wygodnie zasiadali na kanapie kładąc lekko uniesione nogi i się relaksowali :)

Maść ma taką konsystencję, że spokojnie można to połączyć z krótkim automasażem. Na deser pozostaje genialny wręcz, mocno miętowy, zapach.
Jeśli jednak na treningu mocno przesadziliśmy z obciążeniem i powstały mikrourazy, to ta maść ich nie wyleczy, to jest produkt który po prostu ma przyspieszyć regenerację i zapewnić nam uczucie relaksu.
Do wszelkich większych dolegliwości bólowych przeznaczone są produkty SOS, jednak nie miałem okazji ich konkretnie przetestować więc nie mogę się wypowiedzieć co do ich działania.

Moja ocena: 4/5

Podsumowując, moją przygodę z maściami Sportsbalm uważam za bardzo udaną i zapewniam, że będzie ona wciąż trwała. W zasadzie nie wyobrażam sobie już wyjścia na dłuższy trening bez ówczesnego posmarowania się maściami z niebieskiej serii Protection. Jeśli dodatkowo pomyślę, że to samo robi Rafał Majka, czy Alberto Contador to nie pozostaje nic innego jak dalej stosować specyfiki holenderskiego producenta.


Moja półka w łazience nabrała zdecydowanie większego kolorytu kiedy poustawiałem na niej kolorowe opakowania z maściami, tylko żona trochę krzywo patrzy, bo już nie jest tak że większość kosmetyków w łazience jest jej :P

Po dokładne informacje, ulotki itp. odsyłam bezpośrednio na stronę producenta www.sportsbalm.pl

Chorwackie Mont Ventoux

Jedziesz na zgrupowanie do Chorwacji, siedzisz sobie w Vodicach pod Szybenikiem. Wszystko fajnie, pełne słońce, ciepło, sporo górek... Ale czegoś jednak Ci brakuje. Czegoś co na długo pozostanie w Twojej pamięci, co spowoduje że całe to zgrupowanie będzie wyjątkowe...


No więc szukasz na mapie i w internecie jakiejś fajnej góry, nie spodziewając się jednak, że w takiej Chorwacji można znaleźć taką perełkę...

Podjęcie decyzji, że pożyczamy busa i jedziemy do oddalonej o 130 km Makarskiej to była tylko kwestia czasu.
Pobudka rano, szybkie śniadanie i już jedziemy na kolejną przygodę życia...

Na miejsce postoju busa wybraliśmy parking, gdzie znajduje się już wejście-wjazd do Parku Narodowego Biokovo. Stąd jest „tylko” 23 km podjazdu, ale jedyna słuszna opcja to jest zjazd do samego poziomu morza i zaliczenie aż 30 km jazdy non stop pod górę i przewyższenia 1800 metrów. Tak też robimy, na zjeździe trochę chłodno ale rękawki, nakolanniki i kamizelka załatwiają sprawę.

Zaczyna się zabawa, wychodzi słońce, asfalt pnie się już tylko w górę. Na liczniku przejechane 7 km i jakoś nie mogę uwierzyć, że osiągnę szczyt dopiero jak na Garminie pojawi się cyfra 36, to jest po prostu wbrew wszelkiej logice – gdy spojrzeć na góry widać jedno wielkie skaliste wzniesienie i tyle...

Rozkręcam komfortową kadencję i połykam kolejne metry chorwackiego, gładkiego asfaltu, pierwsze 7 km to zaledwie preludium, noga podaje, czas płynie szybko – czego chcieć więcej ?

Dojeżdżam do busa, czyli do miejsca gdzie wjeżdża się już na teren Parku Narodowego Biokovo, skręt w lewo i już zaczyna się prawdziwa zabawa. Na Stravie pokazywało stąd 23 kilometry równego podjazdu ze średnim nachyleniem 6% - pomyślałem spoko, idealne warunki podjazdowe.
Asfalt staje się jakby bardziej polski, nachylenie konkretnie wzrasta i nie chce odpuścić. Połykam kolejne serpentyny schowane w lesie czekając aż moim oczom ukaże się jakiś zacny widok. Nie oszczędzam się jakoś specjalnie, bo przecież na Stravie czeka na pobicie KOM ;)

Nareszcie wyjeżdżam z lasu, to co widzę przerosło moje oczekiwania – przepiękna panorama na wszechobecny błękit morza daleko w dole i wybrzeże Riwiery Makarskiej. Potrzeba dużo samozaparcia żeby po prostu nie stanąć i nie zacząć robić fotek, do tego wąska droga asfaltowa, która sprawia wrażenie przyklejonej do zbocza. Patrząc na tą górę z dołu ciężko wyobrazić sobie, że jakiś świr puścił tędy szosę. Generalnie coś pięknego.





Żeby jednak nie było idealnie to nachylenie wciąż jest spore i zdecydowanie przekracza planowane 6%, mało tego, po każdej serpentynie szosa ani myśli się trochę wypłaszczyć.

W końcu dojeżdżam do szczytu tej góry, mijam jakieś budynki, pasącą się krowę która przetrawioną trawą zapaskudziła asfalt, gdyby nie ona, pomyślałbym, że nie ma tam żywej duszy.
Myślałem, że wspiąłem się już wysoko, a tu moim oczom ukazują się kolejne góry wysokie jak te na które dopiero co wjechałem... Widać nawet szosę, która z daleko wygląda jak wąż zawinięty dookoła swojej ofiary, czekający na ostateczne ukąszenie.




Ja jednak nie daję się ugryźć i dalej mocno walczę z podjazdem, moc pokazuje że jest dobrze, trochę się nawet wypłaszcza ale za kolejnymi zakrętami moim oczom ukazują się kolejne kilkunastoprocentowe sztajfy... Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Patrzę na Garmina, a tam cyfra 23 km, czyli jeszcze jakieś 13 km do szczytu... Tyle to zazwyczaj mają podjazdy w naszej pięknej Polsce...

OK, wjeżdżam w końcu na szczyty gór które uważałem za ostateczne i co widzę ?
Właśnie coś takiego jak na zdjęciu wyżej... Tak, to właśnie jest Sveti Jure, czyli najwyższy szczyt Gór Biokovo i jednocześnie najwyżej położona szosa w Chorwacji.
Zaczyna widać śnieg na szczytach okolicznych gór, na razie lekko popruszone jak babki wielkanocne z cukrem pudrem.

Jadę dalej, co mam zrobić, z każdym kolejnym kilometrem zmniejsza się przecież dystans do mety. Robi się zimno, zaciągam zdjęte rękawki i zapinam kamizelkę. Chwilami szosa nawet prowadzi w dół i można się rozpędzić do 35 km/h, a wtedy chłód już przeszkadza. Oczywiście po każdym takim chwilowym odpuszczeniu pokazuje się kolejna sztywna sztajfa do góry. Taka właśnie jest ta część podjazdu na Sveti Jure, płasko – ostro – płasko – ostro, nie dziwię się że średnio wychodzi 6%.




Z każdym kolejnym kilometrem wzrasta też ilość śniegu i spada temperatura – robi się już konkretnie zimno, a do szczytu wciąż daleka droga – cały czas wieża ze Sveti Jure pojawia się za zakrętami daleko na horyzoncie.

W końcu jestem już blisko, zmęczenie daje o sobie znać – nic dziwnego od godziny jadę w zasadzie wciąż lekko pod progiem walcząc samotnie z upływającym czasem.
Co jakiś czas na asfalcie leżą łachy zmrożonego śniegu – dla szosowych opon niezłe wyzwanie, raz nawet muszę się zatrzymać i przeprowadzać rower ze strachu, że zaliczę glebę.




Dojeżdżam do szlabanu, każdy normalny człowiek pomyśli sobie, o zaraz będzie szczyt... Nie w tym przypadku, od tego miejsca czekają jeszcze bardzo wąskie serpentyny z masakrycznym nachyleniem, tak na dobicie na koniec. Dookoła pełno śniegu i widoki na ośnieżone szczyty, wjeżdżam na ostatnią prostą, a tu lipa – cała masa nawianego z pobocza śniegu. Myślę sobie, że nie po to tyrałem tak cały podjazd, żeby teraz mi segmentu na Stravie nie zaliczyło, biorę rower pod pachę i brodzę w głębokim śniegu zastanawiając się mocno czy jestem normalny. Kiedy już stwierdziłem, że nie,  stanąłem jakieś 30 metrów przed bramą i skończyłem jazdę.








Szczyt zdobyty, do góry ujemna temperatura, masa śniegu i genialne widoki. Kilka fotek, ubieram się i zaczynam zjazd, bo w takich warunkach nie ma co długo stać.



Jedno mogę powiedzieć – to był jeden z najgorszych zjazdów w moim życiu, zimno jak diabli, ręce cały czas zaciśnięte na klamkach i trwało to niemiłosiernie długo. Na dole nie wiedziałem jak się nazywam, zjechałem jeszcze do poziomu morza i rozjazdowo podjechałem z powrotem do busa.

Kolejna szosowa przygoda życia zaliczona, w tytule napisałem o chorwackim Mont Ventoux, bo tak mi się to skojarzyło, raz że są tu mocne wiatry, a dwa – sama góra jest bardzo podobna - z wieżą na szczycie i ogólnym ukształtowaniem terenu.

Jeśli kiedykolwiek będziecie na Riwierze Makarskiej w Chorwacji to gorąco polecam ten podjazd, nawet jeśli mielibyście go robić cały dzień to warto !

Aha... KOM z segmentu ze Stravy oczywiście zrobiony :P
Fotki rzecz jasna powstały już podczas zjazdu :)

Dziękuję, pozdrawiam.

Segment na Stravie:
http://www.strava.com/segments/682940

Cały trening:
http://www.strava.com/activities/119796307#2662331502

I na sam koniec cały podjazd na Google Street View - enjoy :)


Wyświetl większą mapę