Road Trophy 2013, czyli ściganie na najwyższym poziomie

Połowa sierpnia, jak co roku, dla amatorów kolarstwa w Polsce oznaczać mogła tylko jedno – właśnie za chwilę zacznie się najcięższy szosowy wyścig etapowy Road Trophy, którego po prostu nie można przegapić.
Rok temu los nie był łaskawy, fatalna pogoda nie zachęcała do rywalizacji i wielu zawodników ukończyło wyścig na defektach i z literkami DNF/DNS na listach startowych.

Jednak ten rok miał być inny...

Do Istebnej przyjechałem już w czwartek i zgodnie z tym, co mówił Zubilewicz na małym ekranie, powitały mnie piękne promienie słońca w malowniczym, beskidzkim otoczeniu. Prognoza pogody była na tyle łaskawa, że aż nie chciało się w to wierzyć, a jednak to była prawda o czym kolarze przekonali się podczas kolejnych etapów.

Pierwszy etap startuje w piątek, po rozpoczęciu analizy trasy szybko dochodzę do wniosku, że to jest zbyteczne. Mapa wygląda jak pajęczyna, szosy przecinają poziomice w poprzek i nie trzeba być geografem, żeby wiedzieć co to oznacza. Wiesiek Legierski jak zwykle znalazł taką ilość sztywnych ścianek, że ściganie było zarówno testem technicznych umiejętności, jak również sprawdzeniem działania przerzutek i hamulców. Nie wiem ile razy musiałem przerzucać łańcuch między małą tarczą, a blatem ale dzięki temu poznałem swój osprzęt bardzo dokładnie i teraz wiem już o nim wszystko ;)

Na pierwszym etapie, po starcie, od razu trzeba było się wspinać na sztywne ściany po betonowych płytach. Niestety nie każdy był w stanie to zrobić i jak ktoś to obserwował z boku to przypominało trochę domino, jak się ktoś zatrzymał to kolejni kolarze się wywracali. Mi nie było do śmiechu, bo też tak leżałem, a że nie da się potem wpiąć w pedały trzeba było po raz pierwszy od dawna podjazdy pokonywać „z buta”.

No ale każdy startujący pewnie się zgodzi, że trasa 70 km z przewyższeniem 1900 metrów była po prostu walką z samym sobą i jej pokonanie dało wszystkim wiele satysfakcji. Warto też wspomnieć, że jak się na starcie spojrzało na prawo i lewo wszędzie dokoła byli świetni zawodnicy, naprawdę poziom sportowy tegorocznego Road Trophy był niezwykle wysoki, a walka o końcowy tryumf rozegrała się na sekundy.


Drugi etap to w zasadzie była klasyczna i dobrze znana Pętla Beskidzka, czyli po kolei Stecówka, Kubalonka, Salmopol, Kotelnica, Laliki i finałowy Koczy Zamek przez Kamesznicę. Tak jak cała trasa była idealna na górskie ściganie na najwyższym poziomie, tak ostatni podjazd był tradycyjnie już ścianą płaczu. Nachylenie 20-procentowe wraz z pełnym słońcem chyba z każdego wycisnęło siódme poty. Ten podjazd to prawdziwa siłownia, szczególnie jako ostatnia ściana etapu daje niesamowity wycisk, a jak już myślisz że jest po wszystkim trzeba się jeszcze wspiąć po betonowych płytach na Koczy Zamek, gdzie jazda w siodle jest ciężka z uwagi na nachylenie, a w stójce się nie da bo koło zaczyna buksować.


I taki właśnie był drugi dzień Road Trophy, w nogach już jeden trudny etap ale wszyscy zgodnie rywalizowali w pogoni za końcowym sukcesem. 100 km i 2200 przewyższenia, czyli kolejny górski konkrecik zafundowany przez organizatora.

Trzeci dzień, nogi już myślami podczas regeneracji powyścigowej, chęci do jazdy na dość niskim poziomie, ale przecież poddać się nie można, w końcu każdy chce zostać finisherem. Oczywiście Trophy w nazwie zobowiązuje, więc na ostatni dzień Wiesiek (który zresztą tym razem jechał razem z nami) zaplanował najdłuższy dystans 135 km wraz z 2350 metrów przewyższenia.


Czy było fajnie ? Po pierwszych sztywnych ściankach odpowiedzi w peletonie mogły być różne, ale malownicza część trasy na Słowacji wraz z niesamowitym podjazdem po górskich serpentynach na pewno każdemu przypadła do gustu. To była po prostu przepiękna górska trasa w super pogodzie dająca możliwość prawdziwego szosowego ścigania.

Tak jak pisałem wcześniej, walka w klasyfikacji generalnej toczyła się do ostatnich metrów i miejsca w czołówce rozstrzygnęły się na ostatnim podjeździe.
A jakie uczucie towarzyszyło każdemu, przekraczającemu ostatecznie metę zawodnikowi, nie trzeba chyba tłumaczyć. Ulga, duma, radość, dla niektórych pewnie zawód, każdy przeżywał to na swój sposób.


Na koniec trzeba podkreślić świetną organizację wyścigu. Wiesiek Legierski jak zwykle stanął na wysokości zadania i przygotował prawdziwą imprezę dla kolarzy szosowych. Niektórzy narzekali na mnogość „ścianek” ale takie jest Road Trophy i chyba trzeba się z tym po prostu pogodzić.
Ja czułem się jak na prawdziwym kolarskim święcie i właśnie tego wymagałem od mojej pierwszej etapówki w życiu. Wynik sportowy tak naprawdę schodził na dalszy plan, zresztą z takim poziomem czołówki jaki był w tym roku i porównaniu swojej formy, konkluzja może być tylko jedna – trzeba więcej trenować i pokazać pazur w przyszłym roku.

7 grzechów głównych TdP Amatorów

Tour de Pologne Amatorów... nie ma co ukrywać, w szosowym kolarskim światku amatorów zdecydowanie najbardziej medialna impreza w Polsce. Dzięki temu z roku na rok mamy tu rekordy frekwencji oraz bardzo wysoki poziom.

www.tourdepologneamatorów.pl
Trzeba przyznać, że start po trasie, po której kilka godzin później siódme poty wylewają zawodowcy, wśród tłumów kibiców i przy zamkniętej trasie dają jedyne w swoim rodzaju przeżycie i to działa na nas jak magnes. Chyba nie przesadzę jak powiem, że każdy kto jeszcze nie startował, ma gdzieś z tyłu głowy aby to w końcu zrobić. No właśnie, trzeba podkreślić słowa „każdy kto jeszcze nie startował” - bowiem dzieją się z tą imprezą rzeczy bardzo niepokojące i wygląda to na równię pochyłą...

Startowałem w roku 2011 i 2013, znam relację wielu znajomych i niestety wyłania się z tego wszystkiego niezbyt korzystny obraz imprezy, która ma predyspozycje na najbardziej prestiżowy wyścig dla amatorów w naszym kraju, a zamienia się w dziwny twór, któremu pewnie bliżej do rajdu...

Postanowiłem wyliczyć 7 grzechów głównych TdP Amatorów, które zaobserwowałem w tym roku i które, mam nadzieję, zostaną poprawione.

  1. Koszt wpisowego
    Dla mnie to w ogóle absurdalna kwota – 120 zł i 140 zł (w przypadku płatności na miejscu). Jeszcze do niedawna sobie to tłumaczyłem, że przecież idzie to na szczytny cel, czyli fundację „A Kogo ?” Ewy Błaszczyk. Tyle, że pojawiła się oficjalna informacja, że z wpisowego na ten cel przeznaczone jest 10 zł.
    No i tu się rodzi pytanie, co zresztą całej tej kasy ? Organizacja jest przecież połączona z organizacją właściwego Tour de Pologne, trasy i tak są zamknięte i obstawione... Nie lubię nikomu zaglądać w kieszeń, ale na naszą polską rzeczywistość te 120 zł to zdecydowanie za dużo...
  2. Bufet na mecie
    To już określam jako skandal, zjeżdżam do bufetu po wyścigu, jest gorąco, chce mi się pić – bidony już puste. Zjeżdżam z „medalikiem” na szyi i numerem na kierownicy. Niestety okazuje się, że zgubiłem żeton na bufet. Panie które to wszystko obsługiwały nie dały mi nawet małej butelki wody, usłyszałem tylko bezduszne „nie ma żetonu, nie ma wody” !!
    A wszędzie na trasie balony i reklamy jednej z topowych wód mineralnych w Polsce – jednego z głównych sponsorów. Paranoja ? Chyba powinienem użyć gorszych słów...
  3. Dystans
    W 2011 roku było 56 km i to już było moim zdaniem za mało jak na imprezę dla ambitnych amatorów. No ale pomyślałem sobie, że startują tu osoby które faktycznie jeżdżą rowerem od święta więc OK – niech będzie. Ale w tym roku to już przesada – trasa miała długość 38 kilometrów, a ze startu ostrego z pomiarem czasu zaledwie 31 km !! Czesław Lang wszędzie się wypowiada, że stara się równać do najlepszych – odsyłam więc do sprawdzenia dystansów Tour de France dla amatorów i innych tego typu imprez...
  4. Pomiar czasu
    Jak to jest, że start ostry jest w Poroninie, a średnie prędkości w oficjalnych wynikach zmierzone są z dystansu wraz z dojazdem rundy honorowej. Czy to ma służyć dowartościowaniu ? Dla mnie to tylko zamazuje faktyczne dane i daje fałszywy obraz, a jak wiadomo dla wielu amatorów zaczynających przygodę z kolarstwem to właśnie średnie prędkości są szalenie istotne.
    Dobra, niektórzy powiedzą że się czepiam... Ale mierzenie czasu „netto” też jest chyba niedoskonałe, bo objeżdżam gościa z mojego sektora na finiszu, a ostatecznie ma lepszy czas ode mnie.
  5. Sektory
    Czy tego typu impreza powinna mieć w regulaminie zapis „kto pierwszy ten lepszy” ? Naprawdę nie jest trudno zrobić porządek z sektorami, kilka edycji już było więc można ludzi wstępnie poustawiać. W tej formule żeby mieć dobrą pozycję startową trzeba stać ponad godzinę na pełnym słońcu. W przypadku tegorocznej edycji czas stania w sektorze był dłuższy niż sam wyścig – paranoja.
    A tego, że po zjeździe do Poronina po raz kolejny trzeba było ustawiać się w sektorach to już w ogóle nie rozumiem :) Nie można było poustawiać zawodników od razu w Poroninie ?
  6. Medale
    Dla mnie to nie jest coś bardzo ważnego, dla mnie liczy się wynik. Ale dla 70 procent amatorów liczy się jakaś pamiątka z takiej imprezy. Na maratonach dużo niższej rangi można zgarnąć bardzo fajny medal, który faktycznie jest pamiątką (wpisowe ok. 70zł). Niestety na TdP dostaje się „medalik” który wygląda jak pamiątkowa moneta dla dzieci wybita w specjalnej maszynie w Biskupinie za złotówkę.
  7. Amatorów tylko w nazwie
    Jeśli na imprezę, która w nazwie ma słowo „amatorów” przyjeżdża zawodowiec pełną gębą i wszystkich ogrywa, stając potem na pudle i zgarniając nagrody to coś jest chyba nie tak. Co prawda były dwie kategorie – dla zawodników z licencją i bez, ale po pierwsze nikt tego nie sprawdzał,a po drugie licencja masters nie oznacza jeszcze że ktoś jest zawodowcem. Jak nie wiecie o co mi chodzi to zobaczcie sobie skład podium tegorocznego wyścigu – ja tam widzę tylko jednego amatora ;)

I teraz żeby nie było, że tylko narzekam. Ja po prostu widzę w tej imprezie ogromny potencjał aby stać się coroczną imprezą dla amatorów o najwyższym prestiżu, ale obecnie idzie to wszystko w drugą stronę.
I za tego typu produkt musimy płacić 120 zł. Górskie Mistrzostwa Polski, czyli obecnie chyba najbardziej prestiżowa górska impreza w tej chwili to koszt 30zł przy diametralnie niższym wsparciu sponsorskim, widzicie jakieś różnice ?

Oczywiście ktoś powie, nie podoba się - nie startuj i ma rację - za rok jak nic się nie zmieni nie wystartuję.


Udostępniajcie to gdzie się da, może trafi do odpowiednich osób i może ktoś przejrzy na oczy zanim impreza zejdzie zupełnie na psy. Co roku słyszę od kolejnych osób z czołówki, że to był ich ostatni start w tej imprezie, a nie tak to powinno wyglądać...